
O znaczeniu Nowego Jedwabnego Szlaku dla Chin, Stanów Zjednoczonych, Azji, Unii Europejskiej oraz dla Polski, a także o tym, co powinniśmy robić, by „wygrać” dla siebie ten wielki, bardziej polityczny niż logistyczny projekt, rozmawia Marek Loos ze Sławomirem Majmanem, wicedyrektorem Instytutu Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego.
Czym dla Chin jest idea Nowego Jedwabnego Szlaku (NJS), czy – jak to Chińczycy wolą mówić – Pasa i Szlaku?
Wszystko wskazuje na to, że ta idea ma cechy chińskiej polityki narodowej, bynajmniej nie doraźnej, ale – jak to zawsze w Chinach bywa – obliczonej na co najmniej kilka pokoleń. Taka skala czasowa była nadana temu projektowi od samego początku.
Skąd to przekonanie?
Bo sam pierwszy etap tworzenia NJS ma się zakończyć w 2046 r. Nie sądzę, żeby ktokolwiek w Europie, w środowisku demokracji, planował cokolwiek w tak długiej perspektywie ze względu na wybory odbywające się co kilka lat.
Jak z chińskiej polityki narodowej „wykluł” się Nowy Jedwabny Szlak?
Trzeba pamiętać, że w trakcie życia ostatniego 1,5 pokolenia społeczeństwo chińskie przeszło niesamowitą transformację – od państwa rewolucyjnego z czasów Mao Zedonga i jego bezpośrednich następców, poprzez kraj przechodzący niezwykle bolesne reformy czasów Deng Xiaopinga, aż do dzisiaj, kiedy u władzy są tzw. „młode wilczki” – nowocześni Chińczycy zdający sobie sprawę z potencjału i siły gospodarczej swojego kraju, która ciągle w niezadowalającej ich skali przeistacza się w moc polityczną. My czasami mówimy o terapii szokowej Balcerowicza, ale to, co przydarzyło się Chińczykom za czasów Denga było znacznie bardziej drastyczne, bolesne i wszechogarniające. Z tych przemian, szczególnie po pandemii, państwo chińskie wyłoniło się jako geopolityczny gracz numer jeden lub dwa. Zarówno nam (osobom z zewnątrz), jak i samym Chińczykom trudno zrozumieć, że w czasie jednego pokolenia dokonano tak wielkiego skoku cywilizacyjnego.
Chińskie „młode wilki” twierdzą, że należy zrównać poziom potęgi gospodarczej Chin z ich znaczeniem politycznym i strategicznym w skali globalnej.
Na czym polegała ta ostatnia przemiana Chin i Chińczyków?
Na początku tej ewolucji obowiązująca doktryna polityki zagranicznej i gospodarczej zakładała, że nie należy chwalić się własnym rozwojem, tłumić ekspansywność i okiełznać agresję. Zostało to sformułowane w tzw. „24 hieroglifach Deng Xiaopinga”, do których stosowali się jego następcy. Można powiedzieć, że była to polityka „low profie”, jeżeli chodzi o sprawy zagraniczne.
Ten sposób myślenia dramatycznie zmienił się za czasów Xi Jinpinga – obecnie sprawującego władzę w Państwie Środka. On całkowicie odszedł od koncepcji „nieśmiałego olbrzyma”, a jedną z egzemplifikacji tego trendu jest idea Nowego Jedwabnego Szlaku. Jego korzenie sięgają trzynastu lat wstecz, kiedy ukazała się książka – praca zbiorowa kilku młodych wówczas chińskich publicystów – pod tytułem „Chiny nie są szczęśliwe”. Przesłanie tej pozycji było mniej więcej takie: „Ok. Osiągnęliśmy poziom potęgi gospodarczej, ale pozycja Chin na arenie międzynarodowej kompletnie nie odpowiada naszej sile”. Wniosek – „pora z tym skończyć”. Pokolenie przywódców, które teraz jest u władzy, bardzo przejęło się tym sposobem myślenia. Twierdzą oni, że należy zrównać poziom potęgi gospodarczej Chin z ich znaczeniem politycznym i strategicznym w skali globalnej.
I właśnie elementem tej koncepcji – Pańskim zdaniem – jest Nowy Jedwabny Szlak? Daleko więc Pańskim poglądom do panującej w wielu kręgach opinii, że NJS to przedsięwzięcie głównie logistyczne.
Tak. Mówi się o kolejowym i morskim Jedwabnym Szlaku, ale te aspekty nie są w nim najważniejsze. Tymczasem NJS to narodowy chiński projekt polityczny. Wskazuje na to chociażby etapowanie realizacji omawianego przedsięwzięcia. Nam się wydaje, że najważniejsza logistycznie i ekonomicznie w projekcie NJS jest Europa. Nic z tych rzeczy. Na początku najistotniejsze są obszary tradycyjnego panowania wpływów chińskich w świecie, a zatem Azja Południowo-Wschodnia, Azja Środkowa, Turcja i dopiero w dalszej kolejności Europa.
Nowy Jedwabny Szlak to narodowy chiński projekt polityczny.
Mówi Pan „projekt polityczny”. Jaki jest więc cel polityczny Nowego Jedwabnego Szlaku?
Rozpowszechnienie chińskich wpływów politycznych, różnymi metodami, na obszarze, przez który przebiega szlak. Obejmuje on – jak się obecnie przyjmuje – 72 kraje. A ponieważ jest to inicjatywa wielopłaszczyznowa, wciąga ona wszystkich graczy funkcjonujących w Chinach: biznes, rząd, administrację państwową, służbę zagraniczną, służby specjalne – dosłownie wszystko. To projekt uniwersalny, a nie tylko logistyczny.
Chińczycy nie lubią określania NJS jako chińskiego planu Marshalla, bo oni nie rozdają pieniędzy, ale… kredyty. Mimo to inwestycje chińskie dla wielu krajów są bezcenne, bo bez ich pieniędzy nigdy nie zostałyby zrealizowane. Mowa oczywiście o ubogich państwach rozwijających się. Te pieniądze mają jeszcze jedną zaletę dla przywódców politycznych, którzy niekoniecznie kochają demokrację. Chińczycy nie pytają o prawa człowieka, w przeciwieństwie do Amerykanów czy Francuzów.
To dlatego mówi się, że Afryka jest chińska.
Tak. Od kilkunastu lat przewaga chińskiej penetracji gospodarczej różnych krajów afrykańskich jest znacząca w porównaniu do Ameryki czy Europy. I tu wracamy do budowania przez Chińczyków infrastruktury logistycznej, której know-how w Kraju Środka jest coraz lepszy, czego przykładem może być słynna kolej między Kenią i Tanzanią w Afryce Wschodniej. Linie kolejowe są budowane przez Chińczyków niemal w każdym kraju afrykańskim. Gdyby oni ich nie wybudowali, nikt by tego nie zrobił, bo Amerykanie nie palą się do inwestycji infrastrukturalnych poza swoimi granicami.
Co mają Chińczycy z tego, że tutaj wybudują drogę, tam linię kolejową, a jeszcze gdzie indziej most?
Wpływy polityczne na danym obszarze. Ale nie przeceniajmy tego. Oni nie chcą przeciągnąć Europy na swoją stronę w rywalizacji z Ameryką. Bezpowrotnie minęły czasy Enwera Hodży, który w latach 70-tych kierował Albanię ku Chinom. Obecnie już nie o to chodzi.
Zatem na czym im zależy?
Przede wszystkim na tym, żeby państwa europejskie w sporze ze Stanami Zjednoczonymi nie przeszły gremialnie na stronę amerykańską. W Europie partnerami do tej gry są Niemcy, Francuzi i tradycyjnie dobrze powiązani z Chinami Włosi, ale trudno Chińczykom pogardzić takimi regionami, jak Bałkany, czy pojedynczymi krajami, np. Węgrami. Polityka naszych bratanków w stosunku do Chin jest zupełnie inna niż amerykańska czy europejska. Na własne oczy widziałem, jak podczas konferencji premierów w Szanghaju Viktor Orban – ku naszemu osłupieniu – oznajmił, że Węgrzy są narodem azjatyckim…
Przecież książę Arpad (węgierski Mieszko) przywędrował na Nizinę Węgierską ze stepów azjatyckich.
Poniekąd tak, ale Orban kontynuował, że naród węgierski oczekuje od chińczyków wyzwolenia z niewoli… obcego kapitału. Tym sposobem Viktor Orban umiejętnie tańczy ognistego czardasza między Pekinem, Brukselą i Moskwą.
Cokolwiek by o nim nie sądzić, robi to umiejętnie.
Bardzo umiejętnie. Na przykład obecnie powstaje koło Budapesztu spory chiński kampus uniwersytecki. Poza tym na Węgrzech ma zostać ulokowany największy w Europie suchy port kontenerowy. A my ględziliśmy, że tak gigantyczna inwestycja powstanie koło Łodzi lub w Małaszewiczach, a może w Specjalnej Strefie Ekonomicznej w Gdańsku… Przez lata nic z tego nie wyniknęło, a Węgrzy po prostu budują – częściowo za chińskie kredyty, ale nie tylko.
A jak Pańskim zdaniem wygląda polska polityka względem Nowego Jedwabnego Szlaku i Chin?
Jest to polityka zygzaków. Najpierw nowo wybrany polski prezydent – Andrzej Duda – pod koniec 2015 r. w pierwszą swoją podróż zagraniczną jedzie do Chin. To ważny gest, dzięki któremu uzyskaliśmy najwyższy stopień państwa sojuszniczego w nomenklaturze dyplomatycznej. Przysłuchiwałem się wówczas rozmowom Duda – Xi Jinping. Były bardzo udane. Odbyły się również dwa wielkie fora gospodarcze w Pekinie i Szanghaju.
Ten ukłon w kierunku Chin wynikał z panującej u nas wówczas polityki wielowektorowości, czyli częściowego zbalansowania naszych stosunków z Niemcami i Stanami Zjednoczonymi, poprawy współpracy z Chinami czy z Rosją. Z tą ostatnią nic nie wyszło. A do Chin wyjeżdżała cała masa naszych działaczy gospodarczych. Po kilku miesiącach Xi Jinping odwiedził Warszawę. W jedną i drugą stronę jeździły rozmaite delegacje i nic konkretnego z tego nie wynikało.
Szanse na to, że zbudujemy coś ciekawego przepadło, gdy prezydentem USA w 2016 r. został Donald Trump. Skończyły się wówczas nasze umizgi do Pekinu. Zaostrzyliśmy język dyplomatyczny wobec Chin. Mateusz Morawiecki podpisał z Mike’em Pencem niezwykle agresywną deklarację związaną z Huaweiem i 5G, co zostało fatalnie przyjęte w Chinach.
Ale później nastąpił kolejny zygzak. Jest rok 2021. Amerykanie wycofują sankcje wobec Nord Stream 2. My się obrażamy na USA i kilka dni później do Chin leci minister spraw zagranicznych – profesor Zbigniew Rau. Spotyka się ze swoim odpowiednikiem – Wang Yi –i wspiera wszystko, co tylko da się wesprzeć: 16+1 – „świetna inicjatywa”, odłożona na półkę przez Amerykanów i Niemców umowa inwestycyjna z Chinami – „wyborna – wprowadzać w życie”. „Chiny mają wszystkie prawa do Morza Południowochińskiego”, które potencjalnie może być zarzewiem kolejnego konfliktu globalnego. Słowem – Polska po długim okresie ostrego, konfrontacyjnego języka i zamrożenia współpracy politycznej w reakcji na stanowisko Joe Bidena w sprawie Nord Stream 2 staje się najbliższym sojusznikiem Chin w Europie.
Jak do relacji europejsko-chińskich podchodzi reszta Starego Kontynentu?
Francja mówi: „nie chcemy tak bardzo konfrontacyjnej polityki wobec Chin, jaką uprawiają, spieszący się coraz bardziej, Amerykanie”. „Mamy Pakt Północnoatlantycki wiążący nas ze Stanami Zjednoczonymi, a czy Chiny są na Atlantyku?” – pyta Macron. Podobnie myślą Niemcy, Włosi, a po części i my.
Twierdzi Pan, że w zamyśle Chin Nowy Jedwabny Szlak nie jest tworzony w opozycji do Amerykanów, a np. dr Jacek Bartosiak uważa zupełnie inaczej. A to dlatego, że Amerykanie od końca II wojny światowej są hegemonem i wyznaczają zasady strategicznych przepływów dóbr na morzach całego świata. Chińczycy chcą więc uniezależnić się od amerykańskiej hegemonii, na początek budując NJS między Azją i Europą.
Po pierwsze odpowiedzmy sobie na pytanie: jaka jest polityka USA wobec Chin? Podobnie jak w czasach zimnej wojny, mówiąc ówczesną terminologią, amerykańskiej administracji zależy na powstrzymaniu i odepchnięciu Chin. By zrealizować to zadanie, muszą się spieszyć…
Dlaczego muszą się spieszyć?
Bo póki co mają jeszcze względną przewagę gospodarczą. Z amerykańskich szacunków uniwersyteckich wynika, że do 2030 r. Chiny wyprzedzą USA w wysokości dochodu narodowego. Amerykanie ciągle mają coraz bardziej wątpliwą, ale jednak przewagę technologiczną. Wiodą również zdecydowany prym na morzach i oceanach. Póki taką dominację posiadają, póty chcą rozstrzygnąć konflikt z Chinami. Taka jest amerykańska intencja.
A jaka jest chińska intencja?
Chińczycy uważają, że to, co się dzieje z ich pozycją na mapie świata, jest czymś bardzo naturalnym, czyli powrotem na miejsce, które Chiny zajmowały zawsze – aż do epoki „poniżenia” trwającej ostatnie 150 lat.
Chińczycy uważają, że to, co się dzieje z ich pozycją na mapie świata, jest czymś bardzo naturalnym, czyli powrotem na miejsce, które Chiny zajmowały zawsze – aż do epoki „poniżenia” trwającej ostatnie 150 lat, czyli od wojen opiumowych, poprzez okres konfliktów domowych oraz przewrotów i ryzykownego eksperymentu społecznego, zwanego komunizmem w wersji maoistowskiej. Chińczycy uważają, że po prostu wracają na tę pozycję, która im się należy, co nie jest żadnym dowodem chińskiej agresywności. Po epoce klęsk…
…którą można przyrównać do rosyjskiej smuty.
To właśnie chciałem powiedzieć. Po epoce smuty wracają tam, gdzie powinni być. Jednym z elementów tej układanki ma stać się Nowy Jedwabny Szlak, który uniezależni ich od amerykańskiego panowania na Oceanie Światowym. Wielu Azjatów, nawet sojuszników amerykańskich, zadaje sobie pytanie: czego oni szukają na zachodnim Pacyfiku? Co mają tu do roboty? Morze Południowochińskie i przyległe akweny już od czasów dynastii Ming (1368–1644 – przyp. red.), były strefą wpływów chińskich. Amerykanie są więc intruzami, którzy pojawili się tam „przed chwilą”. Uważam, że właśnie z tego powodu Chińczycy wymyślili reaktywację Jedwabnego Szlaku. Nie ma być to narzędzie agresji.
Jeżeli NJS nie jest agresywną koncepcją, to jak możemy wygrać dla siebie ten międzykontynentalny projekt polityczno-logistyczny?
Byłoby dobrze, gdybyśmy robili w tej dziedzinie cokolwiek. Stosunek Chińczyków do Polski, czyli kraju na Jedwabnym Szlaku, przechodził ewolucję. W latach 2012–2014 – po otwarciu się Chin na zapomnianą wcześniej przez nich Europę…
…dlaczego „zapomnianą”?
Ponieważ po roku 1989 oni kompletnie stracili nami zainteresowanie, gdyż przyjęta przez nas droga transformacji gospodarczej i ustrojowej do niczego nie pasowała Komunistycznej Partii Chin.
Mogli wręcz nie chcieć, żeby Chińczycy brali z tej drogi przykład.
Tak. Była im zupełnie niepotrzebna. Po otwarciu Chin na Europę Chińczycy liczyli, że Polska stanie się w naszym regionie naturalnym liderem. Z kilku oczywistych powodów: potencjał gospodarczy, położenie geograficzne, poziom rozbudowy infrastruktury – niższy niż teraz, ale rokowania były dobre. Szkopuł w tym, że polskie stanowisko w tamtym okresie polegało na tym, że my liczyliśmy na grad chińskich pieniędzy, które napłyną do Polski po nawiązaniu ciepłych stosunków z Chinami, szczególnie po wizytach w Państwie Środka Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego i wielu innych delegacji państwowych, regionalnych czy samorządowych. Słowem – jeżdżono na potęgę… Okazało się jednak, że żaden grad chińskich pieniędzy nie spadł… Polska jest na trzecim lub czwartym miejscu na świecie w rankingu przyciągania inwestycji zagranicznych, tymczasem udział Chińczyków w tym torcie wynosi zaledwie pół procenta.
Dlaczego tak słabo to wygląda?
Po pierwsze dlatego, że Chińczycy w Europie nie inwestują w tzw. projekty greenfield, czyli w inicjatywy budowane od zera. Angażują się głównie w fuzje i przejęcia istniejących biznesów. Tu naszą wielką słabością jest to, że nie mamy światowych brandów ani przodujących technologii.
Nawiasem mówiąc – obawiamy się, że przyjadą do nas Chińczycy i zaczną psuć nasz rynek, pracując za miskę ryżu. Nic z tych rzeczy. Na większości terenów Chin płace są większe niż w Polsce, a w Szanghaju – dwukrotnie wyższe niż w Warszawie. Poza tym Chińczycy mają deficyt siły roboczej.
Musimy zdać sobie sprawę z tego, że dla Chin Polska nie jest krajem ważnym. Z chińskiego punktu widzenia cały nasz region to obszar nieistotny, a wręcz peryferyjny. Właśnie dlatego mocniej inwestują w Niemczech i np. we Włoszech. Mimo prochińskiej opcji politycznej Viktora Orbana niespecjalnie angażują się na Węgrzech. W Polsce – prawie wcale. Jedyne chińskie inwestycje w naszym kraju nie znajdują odzwierciedlenia w statystykach, bo są realizowane poprzez chińskie fundusze inwestycyjne działające ze Stanów Zjednoczonych. Polskie kabanosy Animexu są kabanosami chińskimi pod względem kapitału, tyle że management jest polski.
A czy polskie władze – od lewa do prawa – zrobiły cokolwiek, żeby przyciągnąć chińskie inwestycje?
Niewiele. Żeby być nie tylko krajem tranzytowym na Nowym Jedwabnym Szlaku, trzeba inwestować w huby przeładunkowe i logistyczne. Śródlądowych terminali praktycznie nie mamy. Miał powstać w Łodzi, ale winą za jego fiasko obarczono Antoniego Macierewicza, ministra obrony narodowej, bo – według oficjalnych informacji – Agencja Mienia Wojskowego odmówiła przekazania swojego gruntu na cele hubu. Jest to jednak nieprawda, bo cały temat budowy był sprawą medialno-polityczną, a nie gospodarczą. W rezultacie nie potrafiliśmy znaleźć odpowiednio silnego partnera biznesowego do realizacji tej inwestycji ani z Chin, ani z Polski. Nie wspomnę, że nie były w stanie dogadać się ze sobą władze miasta, regionu i Specjalnej Strefy Ekonomicznej.
Żeby być nie tylko krajem tranzytowym na Nowym Jedwabnym Szlaku, trzeba inwestować w huby przeładunkowe i logistyczne.
Nadzieja pozostaje w rozbudowie terminala w Małaszewiczach, dla której zielone światło dały ostatnio władze województwa lubelskiego. Ma tu powstać największy i najnowocześniejszy hub przeładunkowy towarów pomiędzy Azją i Europą, który będzie służył do obsługi towarów na Nowym Jedwabnym Szlaku.
Być może jest to efekt ostatniego ocieplenia relacji z Chinami, o którym mówiłem. Solidny rozwój infrastruktury przeładunkowej odnotowaliśmy jedynie w sferze kontenerowych terminali morskich, których rozbudowa pozwala na zawijanie od kilku lat międzykontynentalnych kontenerowców bezpośrednio z Chin.
Tymczasem inne kraje Europy nie przesypiają swojej szansy tak jak my.
Wystarczy tu wspomnieć, że zachodni koniec Nowego Jedwabnego Szlaku znajduje się w Duisburgu, a nie w Polsce. Jestem bardzo niepocieszony, kiedy czytam, że towary z Chin trafiają koleją do Duisburga, a stamtąd są rozwożone również do naszej części Europy. Nie z Małaszewicz, ale z Duisburga zawracają na wschód.
Białorusini wpadli na pomysł wybudowania terminala na NJS w Wielkim Kamieniu (o niewielkiej skali, ale jednak go mają), żeby część towarów stamtąd trafiała do odbiorców poprzez port w Kłajpedzie. Nawet Rosjanie wymyślili sposób ominięcia Polski poprzez stworzenie szlaku do Kaliningradu, a stamtąd morzem do małych niemieckich portów.
To, że nie zarabiamy na Jedwabnym Szlaku tyle, ile moglibyśmy, wynika tylko z naszych zaniechań w rozbudowie infrastruktury przeładunkowej na nim. Któryś z tink-tanków wyliczył, że potencjalnie jesteśmy w stanie zarobić na obsłudze NJS ok 48 mld euro rocznie.
Potencjalnie jesteśmy w stanie zarobić na obsłudze NJS ok 48 mld euro rocznie.
Dlaczego pozostaje to jedynie w sferze marzeń?
Bo biznes polsko-chiński jest realizowany pomiędzy firmami, a nie na płaszczyźnie międzyrządowej, gdzie dochodzi do naprawdę wielkich inwestycji. Chińczycy próbują wkraczać w realizacje polskich inwestycji infrastrukturalnych z mniejszym lub większym powodzeniem. Pamiętna firma Covec zeszła z placu budowy odcinka autostrady A2. Do dzisiaj studenci chińskich uczelni ekonomicznych uczą się na tym przypadku, jak nie należy wchodzić na nieznane rynki europejskie. Chińczycy zdali sobie sprawę, że należy działać w konsorcjach z polskimi partnerami. Tak więc wspólne polsko-chińskie biznesy powstają i działają, ale nie w taki sposób, że Chińczycy przynoszą nam worki pieniędzy, ale tylko poprzez przetargi na inwestycje finansowane przez nas lub z funduszy europejskich czy z Banku Światowego. Nasza zależność ekonomiczna od Chin jest więc znikoma – z wyjątkiem łańcuchów dostaw.
Dlaczego?
Otóż pierwszy miesiąc pandemii spowodował zamknięcie dwóch prowincji chińskich, w efekcie czego nie można było w Polsce wyprodukować np. aspiryny, bo niektóre branże naszego przemysłu, np. farmaceutyczna czy wytwarzająca komponenty do produkcji samochodów, są ogromnie uzależnione od sourcingu właśnie z Chin. Szczególnie w USA mówiło się na początku pandemii o konieczności tzw. decapringu, czyli skrócenia łańcuchów dostaw poprzez przeniesienie produkcji z Chin bliżej odbiorców. Trump uruchomił nawet ulgi podatkowe dla firm wracających z procesami produkcyjnymi do USA.
Jednak bardzo szybko po zakończeniu epidemii w Chinach tamtejsze fabryki powróciły do wolumenu produkcji sprzed pandemii. Pojawił się więc problem kongestii w wielu wąskich gardłach. Okazało się, że zamiast skracać łańcuchy dostaw, jest jeszcze większe zapotrzebowanie na korzystanie z tych już istniejących. Nie sądzę, żeby pandemia stworzyła szanse uniezależnienia się różnych regionów świata od dostaw z Chin. Mimo to Chiny nie są i długo nie będą ważne dla polskiej polityki i gospodarki.
Dziękuję za uwagę.
Rozmawiali:
Marek Loos
Redaktor naczelny Transport Manager Magazine
Slawomir Majman
Wicedyrektor w Instytucie Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego